Oceny

Szczerski, Hillar, Milewski a nade wszystko Vujcic sprawili, że drugi etap zbierania dobrej energii zaczął się niezwykle mocno i poruszająco. O tym jeszcze będzie w kolejnej opowieści. Jednak najbardziej poruszyło mnie coś innego. O tym dziś.
Ogromna hala. Lampy lekko rozświetlające niebieski półmrok. Kilka potężnych reflektorów pewnych ruchem, jak noże przecinało powietrze wydobywając z ciemności główne postaci tego wydarzenia. Na boku jednak przemykała mała kulka. Jak krągły robocik z Gwiezdnych Wojen, wierny kompan w podróży, sunęła niemal nad ziemią. To kilkuletnia dziewczynka pozbawiona nóżek i jednej rączki. Sprawdzałem czy to litość, czy to jakaś troska dwóch córek. Było wzruszenie w moim sercu ale i zachwyt, a nie litość. Z dziecięcą odwagą po prostu się bawiła, po swojemu szurając w ogromnym tempie po hali. Falbany jej sukienki z trudem nadążały za nią na zakrętach. Pełna energii i radości oddawała się zabawie. Nie sama. Inne dzieci szybko dołączyły to tego wiru radosnej energii. Co więcej mimo swej pełnej sprawności zaczęły się poruszać jak ona. Czysta akceptacja.
Litość, współczucie chyba niepotrzebne.
Tak sobie myślałem, że dziewczynka oddawała się tym nieskrępowanym zabawom nie dlatego, że nie dostrzegała oceniających jej możliwości spojrzeń ale dlatego, że ta ocena do niej nie docierała.
Nie jesteśmy w stanie ustrzec się przed ludzkimi ocenami. Tak funkcjonujemy. Nawet gdy ich nie wypowiadamy wyzierają nam bezczelnie z oczu. Możemy to zmieniać, ograniczać wyrażać z troską i wsparciem ale też chyba trzeba zaakceptować, że taki posiadamy mechanizm funkcjonowania. Najważniejsze byśmy jednak pewni swego, nie pozwalali ocenom innych na wyrządzanie nam krzywdy. Bądźmy pewni swego, bądźmy pewni siebie. Czyści jak mała kuleczka szurająca po parkiecie wrocławskiej hali.
W końcu na scenie pojawił się Nick Vujcic. Dziewczynka zastygła wpatrując się na scenę. Znieruchomiało moje serce pełne wzruszenia. A dziewczynka… Popatrzyła chwilę i ruszyła dalej.
Zatrzymałem się i ja chwilę. Przysiadłem, pomyślałem i ruszyłem w dalszą drogę.

Przemienienie

Przemienienie – to jedno ze słów znajdujących się w nazwie szpitala, w którym znalazłem schronienie w ciągu ostatnich dni. Pod koniec pobytu uświadomiłem sobie znaczenie tej nazwy.

Dla przypomnienia: przemienienie to zapis pewnej biblijnej sceny. Oto Jezus wybiera trzech, spośród grona towarzyszących mu uczniów. Wspinają się na górę Tabor. Z punktu widzenia osób postronnych dzieją się tam rzeczy co najmniej dziwne. Jeszcze dziwniejsza wydaje się być reakcja uczniów. Główna myśl jest jednak chyba taka, że ten sam Jezus daje się im pokazać od zupełnie innej, dla nich zaskakującej strony. Nie jest tak, że to inna osoba. Przemienienie sprawia, że można odkryć coś co istnieje a nie dało się nam poznać.
Co ma przemienienie do mojego szpitalnego pobytu? Zabieg, którego się tak bałem okazał się nie być aż tak uciążliwy i dla ducha i dla ciała. Dlatego leżąc w dwuosobowym pokoju miałem okazję do wielu obserwacji. Przede wszystkim samego siebie w różnych rolach, tak dalece innych, od tych w których uczestniczę każdego dnia.
Przedłużający się pobyt sprawił, że wyszedłem z nieco zatartym poczuciem upływającego czasu, jakimś dystansem do mknącej rzeczywistości. Magiczne osadzenie w tu i teraz sprawiło, że mogłem się zobaczyć inaczej. Przemienionym czyli wciąż tym samym ale z czymś na nowo odkrytym w sobie.
W szpitalu podobno ma się nadmiar wolnego czasu. U mnie tak nie było. Dopiero w przedostatnią noc obejrzałem film. Szukając tytułu do obejrzenia moją uwagę przykuła okładka. Kiedyś otrzymałem piosenkę, jak się okazuje z tego filmu.
„In to the Wild” trafił wtedy w czas. Kilka godzin wcześniej planowałem szpitalny detoks w leśnej głuszy. Dla mnie to film, który opowiada nie tylko o drodze do wolności. To opowieść o poszukiwaniu szczęścia. Szczęście bohater odnajduje. Długo się nim nie nacieszy, bo umiera. Tak, niestety. Nie cierpię takich zakończeń. Zwłaszcza w miejscu, w którym byłem nie było to fajne przeżycie.
W filmie padło kilkukrotnie zdanie: NAZWAĆ WSZYSTKO WŁAŚCIWYM IMIENIEM.
Przemieniać czyli odkrywać to co wciąż tkwi we mnie nienazwane. Przemieniać dopóki wszystko zostanie odpowiednio nazwane.

Z ręką na sercu

Dziś zabrałem się nieco inaczej do pracy. Metafora to podróż w nieznane. Nakreśliłem sobie mapę. Ścieżki myśli splatały się w różne kształty. Kręte linie spotykały się w podobnym miejscu, a czasem z tego samego miejsca wiodły w tak odmienne miejsca. Żadnych praw, reguł czy logiki. Gdzie dziś poprowadziły?
Z ręką na sercu – to mówić prawdę najprawdziwszą, to jak przed Sądem Najwyższym składać przysięgę tak uroczystą, że sięgającą majestatu Ostateczności. Prawda mieszka w sercu. Wir synaps w ogromnym pędzie z równą swobodą tworzy myśli ale i iluzje.
Tymczasem serce przywiązuje się do prawdy… zawsze. Serce nie oszukuje, nie manipuluje, nie koloryzuje. Dlaczego tak jest? Nie wiem doprawdy ale czuje to całym Sercem.
Z ręką na sercu można sprawdzić, gdzie jestem. Nie trzeba ku temu map i kompasów. Jestem tu i teraz z każdym serca biciem. To najważniejsze.
Można też to serce zasłonić. Wtedy też ręka na piersi ląduje. Stawiam granice, której nikomu przekroczyć nie wolno. Bronię się i chronię. Nie chce szarpania. Chce słyszeć jego dźwięcznego bicia. Chce o nie zadbać czule. Szeptać słowa pełne miłości. Dotykać, pieścić i masować. Dobrze, gdy dłoń na sercu ląduje odbierając ciężary niemożliwe dla niego do udźwignięcia.
Gdy serce jest masowane, można je wtedy ku życiu przywrócić. Nie tylko gdy staje ugodzone zawałem, także wtedy, gdy brak mu miłości.
Serce jak opoka, nie jest zimne jak skała, nie pełne śmiertelnego chłodu lecz ciepłe jak bose stopy śmigające po nadmorskim piasku.
Duchowe kroku odliczanie, duchowe życiu życia oddawanie.
Z ręką na sercu… Może wtedy jest dopiero tak naprawdę prawda, gdy dłoń drugiego człowieka słucha muzyki serca.
Z ręką na sercu jak salut żołnierza, miłości hołd oddany na wszelkie świętości wiecznego bicia serca Nieskończonego.

Historia, która wydarza się na nowo

Niedawno za sprawą wydawnictwa lublińskiego uniwersytetu zostały przypomniane nam trzy opowiadania Olgi Tokarczuk wydane pod wspólnym tytułem: „Szafa”. Nie chcę recenzować tej książki. Będzie to raczej spotkanie prywatne, którym chciałem się podzielić. Może musiałem tak zrobić, może taki jest los książek, że są one początkiem jakiejś drogi, którą wraz z autorem współtworzymy. Z nim stawiamy pytania i razem szukamy odpowiedzi. Chciałem dziś zaprosić Państwa, jak Umberto Eco, na spacer po lesie fikcji. Dla niego lasy to metafora tekstu narracyjnego. Wie on, że w tego rodzaju tekście czytelnik zmuszony jest dokonywać nieustannych wyborów. Można w takim lesie szukać tego, co istniało w naszej pamięci. Nie jest czymś złym, spacerując po lesie korzystam ze wszystkich doświadczeń swojego życia, próbując dowiedzieć się czegoś więcej o życiu, także o swoim życiu, o przeszłości, o przyszłości. Interpretacja wymusza na nas pamięć o tym, że las stworzony został dla wszystkich. Nie można więc szukać w nim tylko tych faktów i tych uczuć, które dotyczą tylko mojej osoby. Nie musimy iść jednak tą drogą, posłużymy się tekstem do naszych niejasnych celów. „wykorzystywanie tekstu do snucia marzeń na jawie wcale nie jest zakazane, robimy to często, ale marzenia są sprawą publiczną; doprowadzają nas do tego, że poruszamy się po narracyjnym lesie, jakby to był nasz prywatny ogród”. Ważnym jest aby nie zachować się jak barbarzyńca w ogrodzie.
To ja chciałem, żeby Olga Tokarczuk powiedziała mi to, co właśnie opisuję. W dzieciństwie każdy chyba miał swoje magiczne miejsca. Takie właśnie miejsce przypomniało mi się po przeczytaniu opowiadania „Szafa”. Jednym z moich ulubionych była półmetrowa przestrzeń pomiędzy drzwiami. Wyglądało to trochę, jak szeroka framuga zamknięta z obydwu stron płaszczyznami drzwi. Nazywałem to miejsce windą. W mojej miejscowości nie było prawdziwych wind, ta jedna była więc miejscem szczególnym. Pozwalała przed wejściem do domu otrząsnąć się z tego, co przykrego spotkało mnie „w świecie”. Umożliwiała zamaskowanie uśmiechu, by dopiero w domu móc objawić napotkaną radość. By móc innych zaskoczyć swoją radością.

Historia dopadła mnie, gdy stałem na wysokim krześle. Powodem tego niecodziennego przeżycia nie była zielona poduszka niezbyt trwale związana z ciemną powierzchnią siedziska krzesła. Robiąc porządki, wyciągając z półek stare szpargały wysunęła się nieco pożółkła i zmęczona przez czas kartka.

To wyżej to szkic recenzji, która ukazała się przed dwudziestoma laty w Czasie Kultury. To ona znalazła się na kartce. Czas który odszedł, a jednocześnie wciąż jest. Historia, która wydarza się na nowo. Ta sama autorka w nowych powieściach, podobne myśli przebiegające.
Oczy mamy z przodu usłyszałem dziś ponownie. Nie oglądam się wstecz. Koło historii powraca. Niesamowicie mnie to poruszyło. Jeszcze na dodatek słowa Sorena Kirkegaarda, które wpadły w oko podczas lektury: „Życie rozumiemy wstecz, a przeżywamy w przód”.

Przeżyłem też w ostatnim czasie niesamowite spotkanie z człowiekiem, którego też nie widziałem pewnie z dwadzieścia lat. Tak daleki i inny a zarazem wyjątkowo bliski. Poruszające serce to spotkanie.
Historia przeżywana na nowo. Nawet nie wiem co napisać. Stoję wobec tych zaskakujących doświadczeń. Szukam sensu.