Wigilia dusz poranionych

Wigilia dusz poranionych

Adwent to okres liturgicznego poprzedzający w kościele Boże Narodzenie. Główną myślą tego czasu jest oczekiwanie na przyjście „Tego, Na Którego Wszyscy Czekali”. Sama wigilia – dzień przed – jest kwintesencją tego oczekiwania. W tym roku po raz pierwszy w życiu mogłem przeżywać wigilię poza kręgiem rodziny, zwyczajnie wśród dobrych znajomych. Czułem, że to miejsce dla zbłąkanego wędrowcy jest właśnie dziś dla mnie. Przypomniały mi się dziecięce rozmyślania. Nurtowało mnie, gdzie jest ten podróżny, skoro do nas nie przyszedł. Czemu od lat nie może do nas trafić, co go zatrzymuje? Bycie w drodze rządzi się swoimi prawami. Nie wiadomo, gdzie nogi poniosą, gdzie wiatr zaprowadzi, gdzie zapadnie decyzja o postoju. Czekająca od lat pusta zastawa czekała właśnie na mnie. Musiałem wyruszyć tylko w drogę. Tak długo czekałem, a rozwiązanie było tak proste.
Czekaliśmy też przy wigilijnym stole na jednego z członków rodziny, który z pewnych względów nie mógł przybyć na czas. Prosto i bez fajerwerków mieliśmy okazję namacalnie doświadczyć czekania na „Tego, Na Którego Wszyscy Czekali”. Przygotowany stół, po raz kolejny odgrzewane dania cudne zapachy dobiegające z kuchni i przypominające uczestnikom o przemijających chwilach, pełna napięcia i udzielającej się nerwowości czujność na dobiegające z korytarza hałasy. Dyskretnie okazywane radość i ulga, jakie spłynęły na domowników po jego przyjściu są nie do opisania. Wzruszenie pojawia się na samo wspomnienie tej chwili. Każdy chciał Go jakoś mieć dla siebie. Dotknąć, przytulić, uścisnąć, dać jakieś słowo.
Cudne doświadczenie, za które Wam drodzy gospodarze, jestem bardzo wdzięczny. Pełny prostoty obraz, który ucząc pokory sprowadził na ziemię. Nie klimat, pogoń za spełnieniem rytuałów czy ludzkich oczekiwań jest tego dnia najważniejsze ale czekanie na „Tego, Na Którego Wszyscy Czekali”.
Z czym zostaję. Każde, wydawać by się mogło, banalne doświadczenie, może wiele wnieść do mojego własnego przeżywania życia. Zostaję z tym, że warto być otwartym na to co nowe i wciąż nieodkryte.

Pozwól sobie dawać, pozwól sobie brać

Sensei podarował mi jabłko…
Nie tak jak rzecze pismo „niech nie wie prawa co czyni lewa” lecz niech prawa obdarowuje lewą. Niech lewa błogosławi prawą. Niech obie uczą się przyjmować dar w swoje objęcia. Cenna lekcja. Miniatura świata w Twoich dłoniach. Dawanie – branie – wzajemne przenikanie i obecność. Unikamy biegunów. Łatwo skupiamy się na jednym z nich. Tak łatwo stać się cały braniem lub cały dawaniem. Odbieramy sobie jednak wtedy możliwość przeżywania pełni doświadczenia. To rozbicie na dwa osobne cykle przeżywania nie tylko utrudnia nam możliwość całościowego spojrzenia. Zamiast integrować w sobie doznania, dezintegrujemy. Dezintegrujemy też siebie w ten sposób?
Prawa dłoń powoli przesuwa się nad lewą. Wkłada w jej ciepłe wnętrze jabłko. Jakby pierwszy raz się razem spotkały. Miękną palce, w ich drżeniu pojawia się wdzięczne poruszenie rozlewające się aż po plecy. Odchodząc palce przytrzymują siostrzane bliźniaki drugiej dłoni jakby chcą upewnić, że dobrze się dzieje, że brać też trzeba.
Do tej pory tylko czasem niewzruszone bez odrobiny czułości stały obok siebie na modlitwie, często się wspierały i uzupełniały. Zacierać można dłonie z nadzieją na sukces wtedy jednak jakby wszelkie złe okoliczności chciałyby spomiędzy siebie wydusić. Jedyna namiastka intymności tej lewo-prawej pary to chwila, gdy czasem myśli ulecą w dalekie miejsce, a ty nieco dłużej niż zazwyczaj delikatnie rozsmarowujesz mydło.
***
Jabłko, dwie dłonie – to też historia Adama i Ewy. Tak łatwo jesteśmy skłoni do oskarżeń Ewy. Decyzję w tej historii podejmuje też Adam. Wiele na to wskazuje, że mężczyzna świadomie chce przyjąć dar Ewy ze wszystkimi tego konsekwencjach. A może to historia tragicznej miłości? Adam przyjmuje jabłko, by być tam, gdzie po jego zjedzeniu musiałaby iść Ewa. Chce jej towarzyszyć nawet na tej drodze? Zapala mi się światłem ciepłym i niespokojnym skojarzenie z moim kochanym filmem „Między niebem, a piekłem”. Przypomnijcie proszę. Powrócę.*
Lewa ręka podaje prawej prezent. To mój dar od Ciebie. Przyjmij go.

Termos

Pamiętacie ilustrację z ostatniego wpisu? Pancerne serce… Siłą rzeczy, gdy myślimy o pancerzu, wyobraźnia podpowiada widok średniowiecznego wojownika odzianego w pancerny strój. Zbroja ma zapewnić bezpieczeństwo rycerzowi wyruszającemu na śmiertelną bitwę. Hełm spowijający głowę, kirys skrywający dzielnie wypiętą pierś walecznego człowieka, ograniczały ruchy. Jak jednak inaczej powrócić z pola, na którym śmierć dziesiątkuje wojów?
Niepozorna chustka z misternie wyhaftowanym inicjałem, szyta z delikatnej i ulotnej tkaniny kto, wie czy nie odegrała większą rolę w motywowaniu woja do powrotu do domu. Oczy pełne łez, wybranki która pośród strachu wręcza mu na pamiątkę przed wyruszeniem w drogę ślad łączącego ich uczucia.
Nie król i jego królestwo, nie pancerz i zbroja ale ten drobny kawałek materiału skrywany pod blachami pancerza bardziej bronił.
A jak to jest dziś?
Może termos… Napełniony po brzegi troską i miłością będzie nie tylko niezawodnym kompanem w wyprawie po nastroszonej przeszkodami codzienności ale i powodem poruszenia, które sprawi, że się chce wrócić wbrew wszystkiemu.
Stoję w oknie z rozczuleniem patrząc na pomykające po niebie śniegowe płatki, jakby świadome swego ulotnego losu, niezbyt chętnie ku ziemi zmierzają.
Palcami obu rąk oplótłszy mały kubeczek odkręcony od termosu wdycham nosem błądzącym pośród unoszącej się pary. Ulotne chwile z kardamonem, białą szałwią i czarną porzeczką. Miód w kubku i sercu.

A psik!!!

My tu czasem tak wzniośle przeżywamy. Emocje niczym sęp szybujący na wyżynach przestworzy czy jak kapitan Nemo przemierzamy otchłanie przeżywanych uczuć. Dziele się tym wszystkim z Wami tak bez żadnej zasłony. Szczerze i wprost. Lubię mówić o tym co czuję. Czasem jednak przychodzi…
A psik!!!
Bolesne tu i teraz. Zwykłe kichnięcie pomogło odkryć siebie na nowo. Tym razem nawet „O kurrrr….” nie odda adekwatnie bogactwa tego doświadczenia. Każdym kawałkiem przekonałem się, że jestem jednak cały. Dobrze, że kamizelka trzyma to, jako tako w całości. Chirurgiczno-krawiecka kunsztowna robótka przetrwała, choć małe apsik niczym tornado przetoczyło się po okolicy. Nie trzeba było mnie zbierać z podłogi. Śmieje się, cholernie bolało, a ja się śmieję. Lubię ten stan. Choć wołałbym już nie kichać. Dobrze, że kichanie nie jest zaraźliwe jak ziewanie.

Wróciłem do siebie

Wróciłem do siebie. Do swego domu, do swych zapachów i smaków, do rzeczy mnie otaczających. Jednak zauważyłem, że nie tylko przyrządzana od kilkudziesiesięciu lat pomidorówka teraz smakuje inaczej. Świat „po” wygląda dojrzalej. Rozpoczęty jakiś czas temu „rok odwagi” sprawdza się znakomicie. Odważyłem się mieć zdanie inne niż wszyscy, walczyłem do końca. Zmarnowana szansa i dokonane wybory nie są moją odpowiedzialnością.

Kolejne, ostatnie dni przyniosły jednak przełom jakości życia dla mojego serca. Nastało nowe.

Czytam kolejną książkę Adriany pt. Przepis na wspaniałe życie. Będzie tu o niej więcej za jakiś czas. Na początku lektury Ada (dziękuję Ci za szpitalną niespodziankę) wspomina o tym, by wybrać sobie motto towarzyszące życiowym planom. Tylko moment głowa poddała się burzliwym poszukiwaniom. Przecież niedawno nawet, kilka dni temu fejsbuczek przypomniał: „Pnij się ślimaczku, na swą górę Fuji, tylko powoli…” Nic nie trzeba więcej, to wciąż aktualne.

Wrócić do siebie to jednak nie tylko kontekst powrotu do mieszkania. To przede wszystkim powrót do nieco innego wymiaru zestawu kawałków tworzących moje JA. Wracam do swych marzeń, do swej niespożytej energii. Wracam silniejszy i bogatszy w moc doświadczeń rozwoju. Mam plan, wiem, że zrealizuję go krok po kroku. Siły już wystarczy.

Dzisiejsza ilustracja to prezent od Joanny Chmury. Warto na jej strony zaglądać. Ja zajrzałem na szpitalnym jeszcze łóżku w przeddzień zabiegu na prowadzony przez nią webinar o wstydzie.
Żegnając się ze starym sercem wiem, że dokonałem ogromnej przemiany. To moja zasługa ale i przyjaciół i dobrych ludzi, którzy stanęli na mej drodze.
Moje serce ma teraz cyborgową blaszkę, ale pozbyłem się już jakiś czas tego blaszanego tałatajstwa, które je, jak na załączonej fotce otaczało.
„Mam serce i nie zawaham się go użyć.”

W drodze

Muszla nieustannie kojarzy mi się z byciem w drodze. Pielgrzymi od czasów średniowiecza wędrowali do Santiago de Compostela przez całą Europę. Symbolem muszli są naznaczone wiodące tam szlaki. To sanktuarium św. Jakuba rybaka, stąd symbol muszli wydaje się być oczywisty i czytelny.
Wiele lat temu kilkukrotnie pielgrzymowałem pieszo na Jasną Górę. Z czasem zobaczyłem w sobie jednak, że to co urzeka w pielgrzymowaniu to nie tylko religijne motywy, bycie w drodze to filozofia życia.
Wiele trudnych decyzji podejmowałem w drodze, nie znajdując dla siebie miejsca w domu.
Jestem dziś w drodze. Zostawię tu propozycje lektur: Richard Paul Evans kilka książek z serii Dzienników pisanych w drodze, czy wreszcie Dzika droga. Jak odnalazłam siebie – Cheryl Strayed.
Szybko dziś. Urywane zdania, urywany oddech.
Ruszam w swoją drogę.
Odkrywać swoją drogę.
Odkrywać to, co na drodze.
Zaskakiwany tym co na drodze.
Mam ze sobą muszlę.
Wierzę, że przyjdzie czas leniwego poranka i spacerów nad brzegiem morza w poszukiwaniu najpiękniejszej muszli świata.
Dotyków porannego słońca i dreszczu podniecenia nowym dniem.
Dobra energia.
Otwarty na to, co droga przyniesie. Do zobaczenia za kilka dni.

Poczekaj

Dziś niezwykle trudna próba. Chce zaprosić Was do wspólnego oglądania słowa, z którym przyszło mi identyfikować się od chwili mego pierwszego krzyku na tym świecie, w pewien niedzielny poranek. To magiczne słowo: poczekaj, stało się nieodłącznym towarzyszem życia, kompanem wielu podejmowanych decyzji. Czasem kroczyliśmy ręka w rękę, czasem jednak nie było nam po drodze. W wielu chwilach okazywałem się być na nie zanadto niecierpliwy.
Obecnie leżę w szpitalu. Mam mieć zabieg. Byłem przekonany, że nastąpi on nazajutrz po przyjściu. Dziś mija trzeci dzień pobytu. Nadal nic nie wiadomo. Wiele osób, z którymi rozmawiam, dziwi się mojemu spokojowi. A ja naprawdę zwyczajnie czekam. Bez nerwów i niepokojów.
Skąd mi to?
Nazbierane doświadczenia stały się niewątpliwie tak wielkim skarbem, z którego teraz mogę skorzystać.
Po pierwsze nie oczekuj. Ciężko mi ta sztuka przychodzi do dnia dzisiejszego, choć jestem też świadom jak wiele się w minionym roku w tej kwestii zmieniło. Nie oczekuję i w związku z tym nie przeżywam rozczarowań. Cieszę się i jestem wdzięczny za to, co otrzymuję. Nie jest łatwo wyzbyć się oczekiwania. Oczekujemy pewnych zachowań, gestów, relacji. Trudno zaspokoić wtedy nasze oczekiwania, zwłaszcza te niewyrażone. Poczekaj to nie to samo co nie oczekuj.
Po drugie wszystko zdarza się w najodpowiedniejszym momencie. Nie będę tu przytaczał dowodów. Bo być może ranga ich wielkości tylko dla mnie pozostanie wielka. Wierzcie jednak, że mam minionym okresie kilka cudownych zaskoczeń dowodzących prawdziwości tego zdania. Wydawało mi się, co więcej byłem pewien w swej wiedzy ogromnej, że coś lub ktoś powinien nadejść właśnie w tej chwili. Z pokorą musiałem przyznać, że to nie był najlepszy moment, że to nie wiedza decyduje. Gdy nie poganiany przez nikogo los robił swoje, wszystko zaczynało do siebie pasować. Jak z najbardziej skomplikowanych puzzli zaczął się wyłaniać obraz zachwycającej całości.
Przeżywanie czasu w szpitalu jest z pewnością odmiennym, od codziennego, doświadczeniem. Zauważyłem jednak, że zdarza mi się na czas spoglądać jak na ogromny katalog. Staje przed wielkim czasem i zaglądam w stare szufladki przeżyć czasu minionego. Obserwuje wiele szufladek trwających właśnie przeróżnych procesów. Dzieje się ich tak wiele, że biedna terapeutka ręce załamuje.

– Chciał pan bezpiecznie się do zabiegu przygotowywać, w spokoju zadbać o swoje serce, a pan od ostatniej wizyty (z pewnych względów to były cztery dni, a nie tydzień jak zazwyczaj) więcej przeżył niż moi inni klienci przez miesiąc – mówiła z niedowierzaniem pani psycholog.
Są też inne szufladki. Kuszące wizją przyszłości. Dotykam ich złotych gałek. NIe zaglądam by nie pomylić ich z marzeniami. Wierzę, że będzie tak, jak ma być.