Bramy czasów

 

Dawno mnie tu nie było…

Ból od samego rana otoczył moją głowę jak opaska. Ściskał, tak, że myśli omdlewały z bezradności. Na zegarku godzina tak wczesna, że dotąd widziałem ją dwa razy w życiu, w tym raz znad ramienia położnej wyciągającej mnie uparcie na świat w niedzielny poranek, pięćdziesiąt lat temu. Próbowałem jeszcze poleżeć. Ścisnąłem powieki wycisnąć z głowy ten nieznośny ból, zamęczyć go tak podstępnie jak on mnie dopadł i owładnął.
Pies spoglądał z politowaniem na ekwilibrystykę moich powiek. W jego pełnym mądrości spojrzeniu tkwiła rada, której niestety nie mogłem odczytać. Widziałem jego spokój. Jednak tymczasem Bruna mina wydawała się mówić coś jeszcze. W głowie napięcie zaczęło narastać. Świat wokół zaczął się rozmazywać, każdy najdrobniejszy punkt, element, przedmiot znaczyły za sobą długie, lśniące linie. Wszystko się zmieniało. Na moich oczach świat nabrał tempa, wszystko przemijało starzało się. Tylko ja i pies byliśmy niezmienni i w tej jednej chwili nieśmiertelni. Kolejna chwila przyniosła ciepło, które jak gorąca czekolada spływało od czubka głowy ku szczytom ramion. Gorzka śmiertelność powróciła. Zrozumiałem jednak wtedy, że zagubiłem się w czymś co nie ma czasu. To nie było deja vu. W tej jednej chwili stanąłem w bramach do wszystkich chwil świata. Przeciąg maszyny czasu. Nieograniczony dostęp do wszystkich moich i nie tylko moich chwil, każdego westchnienia, mgnienia myśli i poruszeń serca wszystkich ludzi na świecie. Jedne bliskie jak progi rodzinnego domu inne dziwnie zaskakujące. W głowie błysła myśl jak mgnienie pioruna. To chwile, które się wydarzą. Opadłem wycieńczony. Śniłem. Teraz dopiero.

Czarne myśli pod Czarnym Kapturkiem

Dobra opowieść to taka, która sprawia, że mamy ochotę dopisać ciąg dalszy. Taką własną historię zainspirowaną czyjąś podpowiedzią. Tego co autor przeżywał się nie dowiemy, a i domyślanie się jest kiepskim pomysłem. Chcę spojrzeć co we mnie wydarza się teraz, gdy ziarno historii trafiło do mojego serca.
Po lekturze Czarnego Kapturka byłem jakiś przytłoczony. Jakbym się wzbraniał przed czymś, co z zewnątrz wejść chce do środka. Z drugiej strony jednak czułem jakieś wewnętrzne ciepło i spokój w środku.
Czerwony Kapturek to niezwykle krwawa bajka, mimo dobrego zakończenia. Nie pamiętam jak w dzieciństwie, ale teraz przywołuje wyobrażone obrazy niczym z najkrwawszego horroru.
Czarnego Kapturka zacząłem czytać z ostrożnością. Naczekałem się na zamówioną książkę. Była ekscytacja ale i niepewność komu dedykowana ta książka. Lubię książki dla dzieci, szukam w nich tej przenikliwej dziecięcej mądrości i intuicji. Czy Czarny Kapturek to dla nich lektura?
Chyba nie, choć moja Maryśka, miłośniczka mocnych wrażeń byłaby pewnie zadowolona. Spróbuję ją do lektury namówić. To książka dla tych, którzy nie będą bali się stanąć przed swym okrutnym wilkiem.
Tu się toczą dwie opowieści, jak dwie ludzkie drogi. Czasem splątane, czasem zgodnie idą obok siebie, by kilka uderzeń serca później znów obrać inne kierunki.
Słucham opowieści i odnajduję trudny obraz pokoleniowych schematów, trudnych do przełamania. Wbrew sobie samemu dźwigam to co dały mi poprzednie pokolenia. Niekiedy to skarb, równie często niechciany ciężar. Jestem swoją babką, jestem swoją matką i swoją córką. Gdzie jestem ja? Chcę być sobą i nade wszystko sobą.
Słucham opowieści i odnajduję ból
Słucham opowieści i odnajduję pytania. Czuję, że ktoś brutalnie przekroczył ważne granice, dlatego nie mogę swoich pytań postawić, bo sam bym te granice mógł bezwiednie przekroczyć. Ktoś właściwy pewnie też te pytania z dna czarnej dziury podniesie. Ktoś uczyni lżejszą. To będzie najwłaściwszy ktoś.
Idę przez las. Groźny, niebezpieczny ale i znajomy. Na mojej głowie Czarny Kapturek.
Idę las nie widzę wilka ale czuję jego obecność.
Nie chcę dłużej tylko czekać.
Chcę go spotkać.
Chcę czuć ból.
Wilk.
Znam go.

Pomysł, pomyśl, po myśl, po działaj

Co robisz z pomysłem? – to >> moje drugie spotkanie z autorami Kobi Yamada i Mae Besom. << Książka wydawać by się mogło dla dzieci, jednak choćby przy odrobinie pokornej ciekawości, każdy znajdzie coś ciekawego dla siebie.
Choćby w dedykacji kierowanej dla dzieci od ojca czytamy, że „jeden pomysł może zmienić wszystko”. Zdanie nadzwyczajnie oczywiste, ale czy na pewno? Czy jesteśmy gotowi na to, że siadając z ołówkiem w ręku, lekko nagryzając jego końcówkę i powoli celując grafitową szpadą w wypełnioną kropkami kartkę, zmienimy świat, a przynajmniej nasze dotychczasowe życie? Może sami nasze pomysły gnieciemy w zarodku jak kartkę z nieudanym rysunkiem, a pomysł nie był wart lotu do kosza tkwiącego w kącie, a pozostawienia na lepszy czas, który znał także losy ciągu dalszego.
„Pewnego dnia wpadłem na pomysł.” Pomysły nie lubią samotności, są jak niemowlęta, które oczekują bezkompromisowej uwagi i pełnego oddania. Nie wolno porzucić pomysłu, nawet wtedy, gdy jak niemowlę dość dokuczliwie wytrąca nas z banalnej rutyny codzienności. Czasem pomysły są niezwykle niemożliwe. Tak jak kiedyś były nimi stworzenie żarówki, telefonu, czy rakiety unoszącej w kosmos. Pomysły mogą być bardzo kosmiczne, choćby miały dotyczyć tylko nowych zastosowań doskonale nam znanej gumki w spodniach. Ostatnio korzystam z takiej, odpowiednio poprzeszywana robi za całkiem zgrabny minimalistyczny piórnik przy notesie. Niby banalne, a przestałem gubić pióra. To ogromny krok dla ogarnięcia panującego wokół mnie chaosu.
„I muszę przyznać, że czułem się lepiej i że byłem szczęśliwszy, gdy przebywał blisko mnie”
Mimo zmiany, którą wprowadza w życie, sztormu który demoluje piramidki naszych przyzwyczajeń nie warto, go chować w ukryciu, bo i tak znajdzie podstępny sposób, by nas przechytrzyć i uciec na wolność. Warto zaakceptować to, że się pojawił, wtedy może się okazać, że jest całkiem dobrym kompanem, wbrew temu co inni o nim myślą.
„- To MÓJ pomysł – powiedziałem. – Nikt nie zna go tak dobrze jak ja. I dobrze, jeśli jest inny, dziwny i trochę szalony.”
Gdy temu uwierzymy, tak naprawdę z całego serducha, nagle się okazuje, że przeszkody wielkości tamy nad Soliną, nagle są do pokonania. Uwolnione pomysły jak ptaszki wylatujące z gniazda wyruszają swoim śpiewem zachwycać świat. Nieuchronna kolej rzeczy. Czasem trudna, a jak piękna.
„Przestał być częścią mnie… bo stał się częścią wszystkiego.”
Co zrobić, gdy pomysłu brak?
Zachwyć się tym co oczywiste, a oczywiste oglądaj jak najmniej spodziewany prezent. Obracaj w dłoniach i umyśle, aż na nowo przestanie być oczywisty. Bo dobre pomysły jeszcze zanim się pojawią w Twojej głowie, są i tak częścią Wszystkiego.

Koszyki życiem pełne

Wyplatałełem dziś koszyki. Surowcem nie była wiklina, a misternie zwinięte papierowe rurki. Skupiony przekładałem: góra-dół, dół-góra. Nieustannie, jednym ciągiem. Jak w życiu: góra-dół, dół-góra. Nawet, gdy ktoś chce przerwać linii ciąg, gdy chce zburzyć tworzące się kształty, wypłatam koszyk pełen życia, w którym pochowam swe ocalone skarby. Nie ma specjalistów od wyplatania życia, jak koszyki. Tylko ja i tylko ja jestem specjalistą od mojego koszyka, choćby pokraczny i krzywy, to mój wyjątkowy.

Jak w życiu, tak i w oddziale, gdzie wytchnienia szukają nienastrojone instrumenty. Ten o dźwięku tak smutnym, że słońce omija go z daleka, czy ten stojący nieco na uboczu: instrument donośny, gdy wydaje dźwięk ściany aż drżą. Nieświadomy swej siły, gdy patrzy na zniszczenia, chciałby być małym trójkącikiem z rzadka wybijającym rytmy. Uczą się grać na nowo, stroją swe dźwięki w nowych partyturach. Cicho grają, na nowo odkrywają swoją wrażliwość. Szukają współbrzmień i harmonii. Na nowo odkrywają siebie. Trudna to droga, choć każdy krok budzi mój ogromny zachwyt. Drogie instrumenty serc poplątanych, muzycy myśli nieposkładanych. Dobrze być z Wami.

Takie chwile!

Cisza z palcem na ustach poskramia obute drewniakami myśli. Robi miejsce dla strojącego swe skrzypki świerszcza dla pszczelich werbelków. Szelest chmur po niebie rozlanych. Słońce troskliwie głaszcze po policzkach smutku. Bąk zirytowany, że koncert rozpoczął się bez niego.
Takie chwile!
Nawet zegarek w sercu uciszył swoje kroki. Błogość jagodowa!
Smak niemyślenia, smak czucia sięgającego horyzontu. Chwila pięknego wzruszenia. Kawa pięciu przemian chwyta za serce w każdej odsłonie. Karmi smakiem przyjaźni.
Potem nowym pędzlem myśli się malują. Złote gwiazdy na płótnie utkanym z marzeń. Wibrujące obietnicą granaty, czerń, która nie niesie lęku. Linia nowych dni, ciąg kropek ku szczęściu.
Takie chwile!
Niespieszny poranek z chmurami wypłakującymi wszystkie nieszczęścia świata. Pozbawione ciężaru ulatują z latawcami ku słońcu. Może po wstążkach tęczy przyjdzie to, co od lat wyczekiwane. Przegoni zagubienie przywarte do duszy.
Takie chwile!
Szczęście budzące się na ramieniu, leniwie otwiera oczy. Dobrego dnia Polano Brzoskwiniowej Nadziei.

Wszystko przed ale traci znaczenie

Grę o Tron zacząłem oglądać bardzo późno. W szaleńczym tempie starałem się dogonić peleton zaawansowanych widzów. Tyle odcinków to jednak nie dla mnie, nawet jeśli filmy są wciągające. Coś tam sobie jednak dla siebie na później zachowałem.
Pośród kilku myśli zachowałem sobie słowa Bena Starka o tym, że wszystko przed ale traci znaczenie.
By uspokoić nieco wyrzuty sumienia zbudowane wielogodzinnym filmowym maratonem zabrałem się za lekturę książki Fritza Perlsa, Terapia Gestalt, której to Fritz jest nie tylko autorem ale i założycielem nurtu psychoterapeutycznego o tej samej nazwie.
Stary zawadiaka Fritz pisze w książce tak:
„Jest to bardzo ważne, by zrozumieć słowo ALE. ALE jest zabójcą. Mówisz „tak”, po czym przychodzi duże „ALE”, które zabija całe tak. Nie dajesz „tak” szansy. Jeśli natomiast zastąpisz ale na i, wtedy dajesz tak, pozytywnej stronie szansę. Trudniejsze do zrozumienia jest ALE, które nie jest werbalne, a ukazuje się w zachowaniu.
Możesz mówić „tak, tak, tak”, a twoje nastawienie to ALE; twój głos albo twoje gesty unieważniają to, co mówisz. „Tak – ale”. Nie ma więc szans na rozwój czy wzrost.”
Okazuje się, że to krótkie słowo kryje w sobie całką sporą kolekcję znaczeń. Bo przecież mieć jakieś ale, to mieć sporo pretensji mniej lub bardziej uzasadnionych. Może być też tak, jak numizmatyk słów oglądający je wnikliwie z każdej strony pod magicznym okiem lupy, przybliżając i oddalając, by wreszcie trafić do sedna wartości.

ALE, to królowa niejednoznaczności, która dla swego bezpieczeństwa zawsze gotowa się ukryć za jakimś komfortowym ALE. By nie utkwić w banALE kroczymy dalej drogą tej słownej zabawy. Czy ALE może być oznaką oporu naszego rozmówcy, który tchórzliwie lub może zwyczajnie nieświadomie ukryty pod grubą warstwą poczucia niskiej samooceny unika odpowiedzialności za słowa, które od ALE zdają się być o wiele większe? Zasiana niepewność każe w końcu każdy włos na czworo dzielić, brnąć w analizy, świata pierwiastkowanie. ALE czy to ALE jest aby rozwojowe?

Dość już tej podróży, wypłynąłem na zbyt silne fALE.

Wracajmy do sedna, do jednoznaczności słów choćby na małą odrobinę.

 

Photo by Leio McLaren (@leiomclaren) on Unsplash

Hamlet

Trzy sceny, trzy możliwe światy splątanych wydarzeń. Widzowie snujący się z miejsca na miejsce, szukający swego miejsca w świecie obłędu. Świdrująca uszy muzyka, spojrzenia zagubione w oddali. Podróżni oparci o ściany. Obłęd wgryza się nie tylko w umysł Hamleta. Widzowie nie mogą być tylko widzami. Emocje swym drżeniem ocierają się o ludzi jak aktorzy snujący się pośród widowni. Śmierć, szaleństwo, śmierć. Korzystając ze słuchawek, niekiedy łapałem się, że słucham dialogi, których nie jestem aktualnym świadkiem. Czasem przytłoczony dźwiękami, zdejmowałem słuchawki, by rozkoszować się plątaniną języków wybrzmiewających po polsku, ukraińsku i rosyjsku.
Przeróżne ludzkie konstelacje wciąż na nowo układane, przenikające się miejsca, ludzie wciąż w drodze. Zmiana.
Jedno co trwałe i pewne, to światło wdzierające się przez okna do środka. Ono jedno potrafi przynieść ocalenie.

Zapraszam do obejrzenia zdjęć mojego autorstwa z tego przedstawienia

Woreczek inspiracji

Mam taki magiczny woreczek inspiracji. Słowa pozbierane niczym pszczeli nektar niesiony do ula. Gwar słów pełnych emocji, uczuć i przeżyć. Słówka w życzliwej bliskości tulące się nawzajem i karmiące swoją energią. Bałem się trochę do niego zaglądać. Poczęstowałem nimi dziewczynę o czerwonych włosach. Błysk w oku kazał mi być pewnym, że znalazła swe odpowiednie słowa.
Odpowiednie to takie, które dają odpowiedź. Świat zaklęty w symetrii i porządku zawsze nam coś ma nam odpowiedniego do zaoferowania. Ważne by danej nam odpowiedzi nie przegapić, by z uważnością wciąż na nowo sens jej odczytywać.
Więc odwagi…
Wkładam rękę, niczym magik do swego cylindra.
No i masz…
Nie w kubełku na drugim końcu tęczy ale tu i teraz pojawiło się słowo:
Droga
Tak piękna i bogata w treść metafora. Pojawiała się tu już kilkakrotnie. Wciąż niewyczerpana, wciąż odkrywana. Nie uwierzycie ale naprawdę ją wylosowałem. Pisałem Wam kiedyś o samolociku odwagi. W ostatnich dniach wyruszył w swoją chyba ostatnią podróż. Mimo planu lotu dotarł do miejsc nieoczekiwanych. Pozostawił pasażerów w Ziemi Obiecanej, sam spełniony, już bez pasażerów powrócił do domu.
Droga
Być drogim dla siebie, być w drodze ku sobie.

 

Tu można kupić słówka: zmarzyciele.pl

Akceptacja i wolność

Jesteś jak ślimaczek, co pojawia się jak deszcz pada – usłyszałem kiedyś. Czy to strach czy oznaka wolności znaleźć się pośród kropel deszczu? Niewielkiej postury istnienie przeciwstawione potędze natury. Może, gdy jest nam źle i trudno, a w życiu narastają zagrożenia nie warto chować się w swym domku ale ruszyć na deszcz, stawić czoła wyzwaniom. Może wtedy właśnie warto, gdy masz największą ochotę schować się w swojej skorupie, iść do innych. U innych i dla innych szukać ratunku by rozpacz nie zalała.
Myślałby kto, że ślimak w swej niezwykłej ale i zamierzonej powolności wiedzie bezpieczne życie, usłane samymi przyjemnościami. Stawiamy znak równości powolność to bezpieczeństwo. Nic bardziej mylnego. Niewiele jest chyba istot, które w każdej sekundzie swego istnienia mogą zaznać kruchości swego losu. Krucha skorupka ślimaczego domku sprawia, że wbrew pozorom ślimak wiedzie raczej życie na krawędzi. Każdej chwili przeżywa bycie na ostrej krawędzi. A mimo to, na ogół odważnie wystawiwszy swe ciekawskie czułki, zmierza konsekwentnie ku swoim celom.
Akceptacja i wolność.
Zastanawialiście się nad niezwykłością kształtów muszelki winniczka. Życie zamknięte w nieskończoności. Spirala rozwijająca się na cały świat, której początek znajduje się w jednym istnieniu. Przenikanie bytów, przenikanie energii istnienia. Doskonała jedność odnaleziona tak blisko, w tajemnym punkcie początku spirali świata.
Akceptacja i wolność.

Potrzask

Życie, to naprawdę najlepszy scenarzysta. W oparach wyobraźni nie zrodzi się czasem coś równie nieprawdopodobnego, co życie bez naszej zgody ma nam do zaoferowania.
Dziś pod wpływem tragicznego wydarzenia z Puszczykowa myślę o potrzasku. To, że życie stawia nam przeszkody na drodze nie jest niczym zaskakującym. Potrafimy je doskonale unikać, co sprawniejsi ze sprytem biorą się z nimi za bary. Są też tacy, co dzielnie zarzucają je na plecy i idą dalej. Czasem jednak jest tak, że nie ma dokąd się udać. Przeszkody w zwartym szeregu szczelnie otulają nas zewsząd pozbawiając jakichkolwiek szans. Potrzask. Klatka. Pułapka. Zazwyczaj w potrzasku znajdujemy się zupełnie nieoczekiwanie. Na ogół, na szczęście, nam się tylko wydaje, że to koniec, że wyjścia z tej sytuacji nie ma. Gorzej, gdy okazuje się, że to jednak prawda. Życie przelatuje jak spłoszona mysz przed spadającym z nieba jastrzębiem. Dopada. Rozszarpuje. Nic nie można zrobić. Krzycząca czarnymi oczami niemota nie zdąży wyszeptać błagania o litość.
Potem już tylko kropki. ……… Jedna za drugą. Liczba choć wielkiej potęgi, teraz trwa w podzieleniu. Potrzask. Niemoc, niepełność i nieżyć, choćbym z wielu żyć się składał.
Na sercu zostają dziurki, jak po nakłuciach igłą, wiem jak to jest ciężko żyć z podziurawionym sercem. Przybądź Wielki Krawcu. Pospinaj serce poszarpane w potrzasku.